Mam tu powiedzieć świadectwo. Powiem więc o tym, co przeżyłem. Ale od razu na wstępie wyznam, że nie lubię być świadkiem. Przypomina mi się bowiem moja gehenna jako świadka w procesie kanonicznym.
Dziś mówię tu świadectwo jako osoba pokrzywdzona. Natomiast w procesie kanonicznym byłem tylko świadkiem, bo prawo kościelne wciąż nie potrafi przyznać osobie wykorzystanej seksualnie specjalnego statusu w postępowaniu. Mój krzywdziciel miał prawo do obrońców, do czytania akt sprawy i aktywnego udziału w procesie. A ja jako świadek miałem prawo tylko opowiedzieć, co mnie spotkało.
Dopiero po interwencji władz mojego zakonu – wiele lat po rozpoczęciu procesu – umożliwiono mi skorzystanie ze wsparcia adwokata. Wyraźnie uzyskałem ten przywilej jako duchowny. Wstyd mi zresztą było wobec innych osób pokrzywdzonych, bo one i oni nadal są wyłącznie świadkami, a nie stroną procesów. Nie lubię więc być świadkiem, bo źle mi się to kojarzy…
*
Stało się to zimą 1993 r., kilka tygodni po moich 17. urodzinach. Gdy za młodzieńcze ekscesy wyrzucono mnie z internatu szkolnego, zamieszkałem w Ognisku św. Brata Alberta w Szczecinie, stworzonym przez ks. Andrzeja Dymera. Już podczas przyjmowania do Ogniska ksiądz dyrektor kazał mi się rozebrać do naga, aby, jak mówił, przeprowadzić rutynową kontrolę higieny osobistej. Twierdził, że zawsze tak sprawdza nowo przyjętych chłopców. Potem zauważyłem, że przychodził do wspólnej łaźni, stawał w drzwiach i obserwował kąpiących się wychowanków.
Pewnego dnia zażyłem dużą dawkę leków. Gdy lekko odurzony wróciłem do Ogniska, dyrektor wezwał mnie na rozmowę – a było już ok. godz. 22.00. Sam był w piżamie. Zaczął mnie obejmować i całować. Przewrócił mnie na łóżko i zaczął rozpinać moje ubranie. I na tym się nie skończyło… Wszystko działo się w atmosferze szantażu, gdyż zdawałem sobie sprawę, że mogę zostać wyrzucony z ogniska.
Następnego dnia rozmawiałem ze współmieszkańcami o tym wydarzeniu. Widziałem po reakcjach kolegów, że oni doświadczyli podobnych sytuacji. Ale gdy wydało się, że źle mówię o dyrektorze, zostałem przez wychowawców zmuszony do złożenia publicznych przeprosin w czasie śniadania. Nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa, rozpłakałem się i uciekłem. Na drugi dzień musiałem się spakować i opuścić Ognisko.
Całe szczęście, ks. dyrektor dał mi kontakt do pewnej parafii. Tam zaoferowała mi miejsce do spania na materacu w swojej świetlicy siostra Miriam, Egipcjanka, dziewica konsekrowana. Wiedziała, że zostałem wyrzucony z Ogniska, ale o nic nie dopytywała. Pod jej opieką spędziłem kilka miesięcy. Był to dla mnie czas uczenia się wiary i modlitwy. Do dziś jestem z siostrą Miriam w bliskim kontakcie duchowym.
Dwa lata później postanowiłem wstąpić do franciszkanów. Jako diakon w 2002 r. spotkałem się z siostrą Miriam. Wtedy spytała mnie wprost o doświadczenia z Ogniska – nieco wcześniej dowiedziała się bowiem o oskarżeniach wobec ks. Dymera, a jako obywatelka USA doskonale zdawała sobie sprawę ze spustoszeń, jakich dokonały w Kościele skandale związane z wykorzystywaniem seksualnym osób małoletnich. Później siostra Miriam wielokrotnie rozmawiała w mojej sprawie z kolejnymi biskupami szczecińskimi. Bez skutku.
W czerwcu 2003 r. (tuż po moich święceniach kapłańskich), odnalazł mnie dominikanin Marcin Mogielski. To rodzony brat wychowawcy z Ogniska, który mnie stamtąd wyrzucał (a później przepraszał i jako pierwszy zgłaszał biskupowi przestępstwa księdza dyrektora, jeszcze w 1995 r.). Ojciec Marcin postanowił zebrać świadectwa osób pokrzywdzonych przez ks. Dymera i przedłożyć je władzy kościelnej. Przekonał mnie, że warto to zrobić, żeby uchronić innych przed naszym krzywdzicielem, który przez ten czas zrobił dużą kościelną karierę. Uwierzyłem w kościelną sprawiedliwość.
Gdy zeznawałem w Szczecinie w procesie kanonicznym, młody ksiądz notariusz łapał się za głowę, notując moje zeznania. „I ty do kapłaństwa po tym wszystkim poszedłeś?” – spytał mnie potem. Tak, poszedłem. Mam wewnętrzne przeświadczenie, że słusznie zrobiłem. I Pan Bóg mi pomógł.
Te zeznania złożyłem w roku 2004. A potem zapadła cisza. Kompletna cisza. Dopytywałem się, ale znikąd nie otrzymałem żadnej informacji o przebiegu procesu.
W Roku Miłosierdzia (czyli 2016) z papieskiej nominacji zostałem misjonarzem miłosierdzia. I nadal mam te uprawnienia. To dla mnie bardzo ważne, że mogę być kanałem miłosierdzia dla innych. Równocześnie jednak coraz wyraźniej rozumiałem, jak bardzo miłosierdzie potrzebuje sprawiedliwości i musi się na niej opierać.
Tym bardziej to do mnie dotarło, gdy w 2019 r. otrzymałem od mojego krzywdziciela pozew do sądu państwowego. Oskarżył mnie o… zniesławienie. Miałem jakoby tego dokonać w wewnętrznym liście z 2017 r. do mojego prowincjała zakonnego, w którym prosiłem o pomoc prawno-kanoniczną i podałem nazwisko sprawcy. Trudno o bardziej przewrotne odwrócenie biegunów dobra i zła niż ten pozew.
O tym oskarżeniu wiedział – i nie reagował na nie – obecny arcybiskup szczeciński Andrzej Dzięga. On zresztą przez wiele lat intensywnie wspierał mojego krzywdziciela, powierzając mu odpowiedzialne zadania w imieniu archidiecezji. Ba, w 2017 r. na poświęcenie szpitala wyremontowanego przez ks. Dymera zaprosił nawet prefekta Kongregacji Nauki Wiary, czyli szefa instytucji, która od 2004 r. prowadziła karny proces kanoniczny przeciwko ks. Dymerowi. Jednak kard. Gerhard Ludwig Müller w ostatniej chwili, będąc już w Polsce, odwołał swój udział.
Gdy skończyłem 45 lat, dotarło do mnie, że zdecydowana większość mojego życia przebiegła w cieniu tej sprawy. Od prawie 30 lat żyję z tym piętnem. Przez kilkanaście lat trwały kolejne przesłuchania, wezwania, posiedzenia, badania, procesy – a każdy taki fakt to dla mnie kolejne upokorzenie… Kiedyś nawet prawie całą korespondencję sądową wrzuciłem do niszczarki, bo już nie chciałem z tym mieć nic wspólnego.
Postanowiłem wyjść z tego cienia. Skoro Kościół, któremu służę, nie potrafił przez ćwierć wieku doprowadzić do aktu sprawiedliwości, trzeba było tej sprawiedliwości pomóc innymi sposobami.
Wcześniej odmawiałem wszystkim, którzy namawiali mnie do wypowiedzi medialnych na ten temat. Wciąż wierzyłem w kościelną sprawiedliwość. W 2020 r. po raz pierwszy opowiedziałem pod nazwiskiem o swojej sytuacji znanemu katolickiemu publicyście, Zbigniewowi Nosowskiemu. Na łamach portalu Więź.pl opublikował on cykl reportaży śledczych poświęconych sprawie ks. Dymera pod znamiennym, jakże trafnym, tytułem „Przeczekamy i prosimy o przeczekanie”.
Redaktor Nosowski odnalazł i ujawnił sentencję wyroku, jaki zapadł w pierwszej instancji w 2008 r. Okazało się, że szczeciński trybunał uznał winę oskarżonego, choć wymierzył mu symboliczne jedynie sankcje. Wyszło również na jaw, że ks. Dymer odwołał się od wyroku, a Kongregacja Nauki Wiary powierzyła prowadzenie procesu w drugiej instancji archidiecezji gdańskiej. Niestety metropolita gdański abp Sławoj Leszek Głódź przez ponad 9 lat nawet nie wszczął tego postępowania. Zaledwie pięć dni po publikacji pierwszego reportażu red. Nosowskiego, gdzie fakty te zostały ujawnione opinii publicznej, trybunał kościelny w Gdańsku zakończył postępowanie dowodowe w procesie drugiej instancji.
Trzy miesiące później moja twarz i moja opowieść pojawiły się w reportażu telewizyjnym Sebastiana Wasilewskiego pod tytułem „Najdłuższy proces Kościoła”. Byłem zaskoczony, że reporter świeckiej telewizji rozpoczął swój film od mojej lektury długiej wizji św. Faustyny Kowalskiej o Jezusie opuszczającym zakony i kościoły.
Tuż przed publikacją tego reportażu abp Dzięga odwołał ks. Dymera z pełnionych funkcji. Za kilka dni ks. Dymer zmarł. Nazajutrz po jego śmierci okazało się, że pięć dni wcześniej zapadł ostateczny kościelny wyrok w jego sprawie.
Do tej pory jednak treść tego wyroku znają jedynie osoby wyjątkowo wtajemniczone. Mnie, rzecz jasna, w tym gronie nie ma. Świadek nie zasługuje w oczach Kościoła nawet na informację o prawomocnym wyroku. Pisałem w tej sprawie do nowego metropolity gdańskiego i do metropolity szczecińskiego. Odpisali mi, że decyzja o ujawnieniu wyroku musi zapaść w Watykanie. A Watykan jest daleko…
*
Od mojej krzywdy minęło już prawie 29 lat. Od rozpoczęcia prób wyjaśniania sprawy – 26 lat. Karny proces kanoniczny trwał 17 lat. Od ostatecznego kanonicznego wyroku na mojego krzywdziciela minęło już ponad pół roku. Wyrok zapadł, ale go nie ogłoszono. Czyli do tej pory Kościół wciąż w żaden sposób nie potwierdził oficjalnie ani mojej krzywdy, ani winy mojego krzywdziciela.
Przez te wszystkie lata w Szczecinie urzędowało trzech biskupów. Ze mną nie spotkał się nigdy żaden z nich.
Dziś mówię o tym doświadczeniu podczas międzynarodowej konferencji organizowanej przez Papieską Komisję ds. Ochrony Małoletnich. Rozumiem, że to zaproszenie jest poniekąd nieoficjalnym uznaniem prawdy o mojej krzywdzie. Czy jednak mój Kościół, nasz Kościół, Kościół Jezusa Chrystusa, nie może powiedzieć jasno i publicznie, jaki wyrok zapadł w najdłuższym procesie kanonicznym? Jeśli w takich sprawach nie potrafimy oficjalnie uznać i powiedzieć prawdy, to jak mamy wiarygodnie głosić Jezusa, który jest Drogą, Prawdą i Życiem?
A trzeba pamiętać, że brak ogłoszenia wyroku oznacza także możliwość swobodnego rzucania dowolnych oskarżeń. Wobec mnie, na łamach arcykatolickiej jakoby gazety „Nasz Dziennik”, padły zarzuty, że jestem kłamcą powiązanym z jakimś lobby homoseksualnym… Mojej odpowiedzi nie opublikowano.
Sam obecnie, po ujawnieniu, stałem się ważnym punktem odniesienia dla osób, które we wspólnocie Kościoła doznały różnych krzywd. Historie, które czasem słyszę, mrożą krew w żyłach. Bardzo chciałbym nie musieć wysłuchiwać takich opowieści tak głęboko zranionych kobiet i mężczyzn.
Ale jeszcze bardziej chciałbym móc powiedzieć im, że co prawda wówczas ich brutalnie instrumentalnie wykorzystano, ale za to w dzisiejszym Kościele na pewno zostaną potraktowani podmiotowo. Niestety, moje osobiste doświadczenie nie pozwala mi na takie przekonanie.
Sporo się już w Kościele zmieniło, lecz wielokrotnie deklarowane stawianie osób pokrzywdzonych na pierwszym miejscu dokonuje się wciąż tylko werbalnie, a nie realnie. A przecież nie ma prawdziwego dobra Kościoła tam, gdzie jest kłamstwo i ukrywanie przestępców, gdzie przestają się liczyć skrzywdzeni ludzie. W tych ludziach skrzywdzony został nasz Bóg, w którego wierzymy.